Pomagam i wpłacam

Wojtuś – jeden z najmniejszych na onkologii

26 marca 2018

Mały chłopiec choruje na bardzo rzadki nowotwór

Wyobraź sobie kilkumiesięczne dziecko, w którego żyły toczona jest chemia, która ma zniszczyć raka. Pomyśl o mamie, która widzi swojego cierpiącego malucha i rozpada się na tysiąc kawałków, której ze strachu brakuje tchu. Czujesz ten lęk? Mama rocznego Wojtusia żyje z nim od niemal roku.

Wojtuś Malicz – wyczekany, upragniony synek. Gdy pani Kamila dowiedziała się, że wkrótce zostanie mamą, była bardzo szczęśliwa.

Pierwsze bicie jego serca, pierwsze zdjęcia z USG, pierwsze ruchy, pierwsza czkawka i pierwsze kopnięcia – to Wojtuś choruje na rakawszystko kształtowało we mnie miłość do kruszynki, która rosła pod moim sercem – wspomina pani Kamila, mama Wojtusia. Gdy chłopczyk przyszedł na świat, całkowicie straciła dla niego głowę. – Mój pierwszy kontakt z nim były najpiękniejszą chwilą, którą dane mi było przeżyć. Kiedy lekarz pokazał mi go po porodzie emocje wzięły górę – płakałam jak dziecko z powodu cudu, jaki otrzymałam od losu, od Boga.

Pierwsze wspólne chwile to był raj na ziemi. Wojtek rósł jak na drożdżach, zdobywał nowe umiejętności, gaworzył, wypełniał cały dom swoim dziecięcym życiem. A tylko matka wie, jakie emocje towarzyszą pierwszym chwilom z maluszkiem. Jaką radość sprawia obserwowanie, jak się rozwija, wyłapywanie jego pierwszych uśmiechów.

Tylko matka wie, jaki świat wcześniej był pusty, w którym nie było tej małej istoty. Ja już nawet nie pamiętam, jak było kiedyś, bo to kiedyś zniknęło, wraz z pojawieniem się Wojtka w naszym życiu – opowiada o pierwszych chwilach macierzyństwa pani Kamila.

Wszystko było takie piękne, aż przyszedł dzień, w którym ten radosny, słoneczny świat zachwiał się w posadach.

Rak zburzył spokój

Był maj. To wtedy pani Kamila wyczuła pod lewą paszką Wojtusia małego guzka. Natychmiast poszła do lekarza rodzinnego, a ten wiedziony doświadczeniem, wysłał ją do szpitala na specjalistyczne badania. Spędzili tam ponad dwa tygodnie. Czteromiesięczny bobas dostawał kolejne antybiotyki, ale niestety węzeł chłonny ciągle się powiększał. Chirurdzy nie chcieli podjąć się usunięcia guzka. Wszyscy bezradnie rozkładali ręce i w końcu zdecydowali, że Wojtusia trzeba przewieźć do specjalistycznego szpitala we Wrocławiu. Prawie 300 kilometrów od domu. Tego samego dnia wykonano tomografię komputerową i okazało się, że w tym malutkim ciele jest… bardzo dużo powiększonych węzłów chłonnych. Między innymi także w opłucnej. Chirurdzy pobrali z jednego z nich biopsję.
Po zabiegu przyszedł do mnie lekarz na rozmowę. Powiedział, że zmiana jest ogromna, ze na pewno nie jest to nic zapalnego, ale teraz najważniejszy jest wynik badania histopatologicznego. Podkreślił, że musimy być dobrej myśli. Ale 21 lipca spełnił się największy z moich koszmarów: trafiliśmy na onkologię dziecięcą, do Przylądka Nadziei – opowiada mama Wojtusia.

Pani Kamila starała się nie dopuszczać do siebie myśli, że jej synek może mieć nowotwór. Wciąż sobie powtarzała, że przecież on ma tylko pięć miesięcy.

Żyłam w przeświadczeniu, że jesteśmy w szpitalu, bo coś się dzieje, ale na pewno lekarze się mylą. Wierzyłam, że jutro wyjdziemy do domu. Ale to jutro nie nadchodziło… – zawiesza smutno głos. Mimo że lekarze na początku podejrzewali białaczkę, rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna.

Bardzo rzadki nowotwór

7 sierpnia przyszedł wynik badania histopatologicznego, który zwalił wszystkich z nóg: chłoniak anaplastyczny wielkokomórkowy ALCL – nowotwór węzłów chłonnych. Jest to nowotwór układu chłonnego, który jest częścią mały chłopiec walczy z rakiemukładu odpornościowego. Rak ten potrafi w kilka godzin zasiać spustoszenie w całym organizmie. I bardzo, bardzo rzadko zdarza się u tak małych dzieci. Lekarze byli bardzo ostrożni w rokowaniach na przyszłość. Podkreślali, że tak młody organizm ciężej będzie sobie radził z leczeniem, niż organizm nastolatków, których zazwyczaj ta choroba dotyczy. Już na drugi dzień lekarze podjęli decyzję, żeby rozpocząć chemioterapię.

Kiedy Wojtuś pierwszy raz dostawał chemię myślałam, że rozpadnę się na kawałki. Nigdy w życiu tak się nie bałam, jak wtedy. Nie sądziłam, że ze strachu może brakować tchu – opowiada mama Wojtusia. – Ale synek się nie poddawał. To on dodawał mi otuchy, to dzięki niemu wiedziałam, że muszę być twarda.
W tym trudnym czasie rodziców pocieszała tylko myśl, że poza węzłami chłonnymi rak nie zdążył zająć żadnych innych organów. Intensywne, szpitalne leczenie zostało rozpisane na pół roku. Już po pierwszym cyklu chemioterapii przyszły pierwsze dobre wieści. Kontrolne USG pokazało, że węzły chłonne zmniejszyły się. Przez kolejne miesiące Wojtuś przechodził chemie. Ciężko je znosił. Był marudny. Co chwilkę łapał różne infekcje, przez co lekarze musieli przesuwać terminy rozpoczęcia kolejnych cykli leczenia. Wyniki konsultacji kardiologicznej pokazały też, że Wojtuś ma przyspieszoną akcję serca i zaczął brać leki na obniżenie tętna i ciśnienia tętniczego krwi. Najważniejsze jednak było to, że wyniki pokazywały, że leczenie działa.

Życie zawisło na włosku

Wszystko szło do przodu do końca listopada. To wtedy Wojtuś zakończył piąty, przedostatni cykl chemii.

Szykowaliśmy się do wyjścia do domu, ale Wojtuś zaczął kaszleć. Zaczęło rosnąć CRP, które pokazywało, że jest jakiś stan zapalny. Synek dostał antybiotyk, ale z godziny na godzinę czuł się coraz gorzej – najpierw był senny i przelewał się przez ręce, a potem nawet noszenie nie pozwalało ukoić jego płaczu. W nocy zaczął z trudem oddychać – wspomina ciężkie chwile mama Wojtka.

Rankiem było już naprawdę źle. Problemy z oddychaniem tak się nasiliły, że Wojtuś zaczął się dusić. Trafił na oddział intensywnej terapii. Tam rodzice usłyszeli, że jest bezpośrednie zagrożenie życia. Błyskawicznie został zaintubowany i podłączony pod respirator. Okazało się, że w ciągu kilku chwil rozwinęło się masywne zapalenie płuc. Lekarze wprowadzili go w śpiączkę farmakologiczną.

Nawet nie mogłam go głaskać, całować. Przy każdym moim delikatnym dotyku wybudzał się. W końcu lekarka poprosiła, bym go wcale nie ruszała. Wytłumaczyła, że on cały czas dostaje bardzo silne leki, ale się na nie uodparnia. Nie chcieli mu podawać czegoś jeszcze mocniejszego, więc mi zostało jedynie trwanie przy jego łóżeczku. Serce rozpadało mi się na milion kawałków – opowiada pani Kamila. Maleńki chłopczyk zmagał się z niewydolnością oddechowo-krążeniową, która przerodziła się w sepsę. Lekarze walczyli wszelkimi sposobami. Jednocześnie podawali mu aż cztery antybiotyki. Po kilku dniach jego stan zaczął się stabilizować. Został rozintubowany, ale to nie był koniec walki o życie. Wrócił do kliniki onkologii dziecięcej, żeby dokończyć ostatni cykl chemioterapii i zmagania z rakiem.

Walka potrwa dwa lata

I tym razem znów było pod górkę. Po dwóch dniach od podawania chemii, trzeba było zatrzymać terapię. U Wojtka znów pojawiło się obustronne zapalenie płuc.

Niestety na tym etapie trzeba było przerwać chemioterapię. Niestety, nie dość że nie mieliśmy już więcej szans na planowe dokończenie szpitalnego leczenia, to jeszcze nie mogliśmy wyjść z kliniki na Święta Bożego Narodzenia. Chłopczyk zmaga się z chłoniakiemPierwszą wspólną Wigilię spędziliśmy na oddziale – opowiada mama Wojtka.

Do domu wrócili dopiero 11 stycznia. Po dwóch miesiącach ciężkiej batalii przyszły w końcu upragnione informacje. Szczegółowe badania – tomograf i PET pokazały, że „jest czysto”, czyli nie ma żadnych komórek nowotworowych.  Lekarze zdecydowali, że Wojtuś zostanie objęty leczeniem podtrzymującym remisje choroby. Chłopczyk przez najbliższy rok albo dwa lata będzie raz w tygodniu przyjeżdżał do Przylądka Nadziei na dożylny wlew chemii. W każdy poniedziałek wstają bladym świtem i jadą 260 kilometrów do Wrocławia. Po podaniu leków – podróż powrotna. Ogromny wysiłek i zmęczenie, ale dla rodziców nie ma problemów nie do pokonania. Najważniejsze jest to, by Wojtuś wyzdrowiał.

– Wojtuś jest cudownym, kochanym dzieciątkiem. Nasz Wojtuś Wojownik. Nasz najdzielniejszy z najdzielniejszych. Dla niego zrobimy wszystko – podkreślają razem rodzice chłopczyka.

 

Pomóż dzieciom chorym na raka!

Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław

Pomaganie jest tak proste!

Masz realny wpływ na życie naszych podopiecznych!
Przylądek Nadziei wpłaty

50zł

Wpłacam

100zł

Wpłacam

Wpłata od serca

Wpłacam

Dzięki Tobie możemy działać!