Andżelika Szlachcic ma 9 lat, roześmiane oczy i przepiękny uśmiech. Ma też do stoczenia potwornie ciężką walkę – walkę z guzem mózgu, który pół roku temu postawił jej życie do góry nogami. Od takiego czasu dziewczynka się leczy, ale rak dał o sobie znać już wcześniej. Ale wtedy wszyscy byli przekonani, że to, co dzieje się z Andżeliką wynika z tego, że miała wypadek samochodowy parę miesięcy wcześniej.
– Miała uszkodzone kręgi szyjne, więc wszystko to, co się działo później wydawało nam się skutkiem tego zdarzenia. Córka się rehabilitowała, ale choć jej fizyczne samopoczucie wracało do normy, to niepokoiły mnie inne rzeczy, które zaczęły się dziać w tym czasie.
Opowiada mama dziewczynki, pani Joanna Krajka-Szlachcic. I wymienia, że córeczka zaczęła się dystansować od rówieśników, coraz częściej zamykała się w sobie. Zaniepokoiło ją też to, że Andżelika jednego dnia uczyła się do sprawdzianu, a drugiego już nic z tego nie pamiętała. Potem doszły problemy z wymiotami. Jelitówka za jelitówką. A Andżelika stawała się coraz słabsza.
Obawy znacznie się nasiliły po ostatnich świętach Bożego Narodzenia. Dziewczynkę tak mocno męczyły wymioty, że lekarz wypisał skierowanie do szpitala. Morfologia, badanie dna oka, USG brzucha. Skończyło się jedynie na wzmacniających kroplówkach. Wszystko było bez zarzutu, więc mimo kiepskiego samopoczucia, mama z córką zdecydowały się na wyjazd na ferie. Uzbrojone w baterię leków przeciwwymiotnych i rozkurczowych wyruszyły w trasę do Lublina. Tam czekała na nie stęskniona rodzina.
– Podróż minęła nam bardzo spokojnie. Andżelika dobrze się czuła i przez pierwszych kilka dni miałam nadzieję, że najgorsze jest już za nami. Niestety… Potem zaczął się koszmar – zawiesza głos pani Joanna. – Córeczka trafiła do najpierw do małego rejonowego szpitala z silnymi wymiotami. Gdy tam zaczęła zwracać krwią, lekarze nie wahali się ani chwili i przekazali ją na oddział gastroenterologiczny do szpitala wojewódzkiego w Lublinie. Tam znów zaczęła się karuzela badań, które miały pokazać, co dolega mojemu dziecku.
Wszyscy szukali przyczyn stanu dziewczynki w układzie pokarmowym. Pojawił się też pomysł, że za wymioty odpowiada u Andżeliki stres, związany z końcem półrocza w szkole. W końcu jeden lekarz zaproponował, żeby zrobić dziewczynce tomograf głowy. Ale uspokajał, że to tylko formalność.
– Byłam zupełnie spokojna, gdy Andżelika leżała w tej wielkiej tubie. Nie miałam żadnych złych przeczuć i podejrzeń, że w czasie tych dwóch godzin waży się życie mojego dziecka. Że za chwilę usłyszę coś, co zabrzmi jak wyrok.
Opowiada pani Joanna.
Po badaniu mama została wezwana do gabinetu na rozmowę. Dowiedziała się, że w główce jej córeczki jest guz wielkości jajka. Natychmiast zaczęły się konsultacje z neurochirurgami. Lekarze wytłumaczyli mamie, że konieczna jest bardzo skomplikowana operacja.
– Już wtedy usłyszałam, że moja córeczka może nie przeżyć tej operacji. Nowotwór umiejscowił się w bardzo trudnym miejscu. Lekarze uprzedzili mnie, że muszą otworzyć czaszkę i wyjąć pierwszy krąg, żeby dotrzeć do guza. Ale żeby było to możliwe, najpierw przez tydzień walczyli o to, żeby lekami obkurczyć guza. Wszystko po to, żeby były jak największe szanse na powodzenie podczas zabiegu.
Opowiada pani Joanna.
Te sześć godzin, podczas których Andżelika była operowana, mama pamięta jak przez mgłę. Ale moment, w którym wyszedł do niej chirurg jest bardzo wyraźny. Lekarz powiedział, że dziewczynka żyje i że udało mu się usunąć całego guza.
– Od razu powiedział, że to tylko małe światełko w tunelu. Kazał nam się przygotować na leczenie onkologiczne i radioterapię.
Wspomina mama Andżeliki.
Dokładny plan leczenia pojawił się, gdy przyszły wyniki badania histopatologiczne guza. Ependynoma anaplasticum. Trzeci, najwyższy, stopień złośliwości.
Po tygodniu od operacji, gdy Andżelika nabrała sił, zaczęła kolejny etap walki o życie. To już był rozdział onkologiczny. Dziewczynka ciężko przeżyła przejście na oddział hematologii dziecięcej. Przestraszyła się łysych główek innych małych pacjentów, choć mama starała się przygotować ją na to, co ją czeka.
– Tłumaczyłam jej, że będzie dostawać bardzo silne lekarstwa, po których może się źle czuć i po których mogą jej wypaść włoski. Próbowałam wyjaśnić, dlaczego lekarze nie pozwalają jej wychodzić ze szpitalnej sali, gdy jej wyniki krwi są zbyt niskie. Ale choć rozumiała moje argumenty, to i tak była smutna i osowiała.
Opowiada pani Joanna o początkach na oddziale onkologii.
Całe leczenie zaczęło się w Lublinie. Tam była operacja i pierwsze cztery cykle chemioterapii. Mama Andżeliki wiedziała, że we Wrocławiu jest Przylądek Nadziei i bardzo chciała tutaj leczyć córeczkę. Ale na początku stan dziewczynki nie pozwalał jej na tak daleką podróż. Gdy tylko lekarze dali zielone światło i skończył się pierwszy etap leczenia, czyli czteromiesięczna chemioterapia, Andżelika przyjechała do Wrocławia. Tutaj bardzo dzielnie przeszła kolejną część terapii, czyli naświetlania. Łącznie 33. Teraz przed nią chemia podtrzymująca, która została zaplanowana na najbliższy rok.
Jednak mama Andżeliki wciąż szuka informacji o chorobie córki w internecie i we wszystkich możliwych książkach. Stara się znaleźć nadzieję, że jej dziewczynka pokona chorobę. Bo pani Joanna boi się najbardziej tego, że rak nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ependynoma anaplasticum to rodzaj złośliwego glejaka, który cechuje się bardzo szybkim wzrostem. I tym, że często odrasta.
Dziś po tym guzie nie ma śladu. Ale on często się odbudowuje. To rzadka choroba, a jej wznowa jest wyjątkowo groźna, bo zbiera śmiertelne żniwo.
Tłumaczy pani Joanna.
Mama Andżeliki szuka wszelkich informacji o tym, jak może jeszcze ratować swoją córeczkę. Ale nie stara się nawiązać kontaktu z innymi rodzicami dzieci, które zachorowały na ten rodzaj guza. Boi się, że te historie nie skończyły się pozytywnie. Że nie znajdzie w nich siły do dalszej walki. A ta jest jej teraz bardzo potrzebna.
Małe światełko w tunelu pojawiło się, gdy pani Joanna znalazła klinikę w USA, która specjalizuje się w leczeniu tego rodzaju nowotworu. Stosuje lek, który nie jest dostępny w Europie. Na pytanie, czy chciałaby, żeby jej córeczka pojechała na innowacyjną terapię do Stanów Zjednoczonych, ma tylko jedną odpowiedź:
– Ja chcę tylko, żeby moja córeczka wyzdrowiała.
Mówi ze łzami w oczach i wie, że zrobi wszystko, żeby tak się stało. Dziś szuka kontaktu z lekarzami na całym świecie i stara się o indywidualne konsultacje. Wierzy, że córeczka zostanie zakwalifikowana do leczenia, które da szansę na ostateczne rozprawienie się z tym złośliwym nowotworem. Pod znakiem zapytania są jeszcze koszty takiej terapii, ale już dzisiaj wiadomo, że specjalistyczne leczenie zagraniczne może kosztować setki tysięcy złotych. Dlatego już dziś apelujemy o pomoc dla Andżeliki. Bo razem możemy dać jej nadzieję na to, że rak już nigdy nie powróci!
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław