Nasi Podopieczni

Dzielny Bartek kontra guz germitalny. Wygrana jest w zasięgu ręki - Na Ratunek

Autor: Rafal | Apr 12, 2019 7:09:00 AM

Radosny, energiczny i uśmiechnięty. Miłośnik zwierząt i prawdziwy konstruktor budowli z klocków – taki właśnie jest Bartek Szpatowicz. Od wielu miesięcy walczy
z groźnym przeciwnikiem – guzem germitalnym. Chłopiec chce wrócić do domu, do siostry i piesków, za którymi tęskni. Rodzice mają nadzieję, że już niedługo ich syn znowu będzie zdrowy.

Przedszkole, koledzy, zabawa ze zwierzętami, stawianie konstrukcji z klocków – Bartek Szpatowicz jest aktywnym, twórczym i towarzyskim chłopcem. Jak na 6-latka przystało, ma wiele pomysłów i jest ciekawy świata. Mieszka z rodzicami, siostrą i pieskami w okolicach Wołowa.

W marcu 2018 roku chłopiec skarżył się na ból w dolnej części pleców.

– Często łapał się za pupę, w nocy zgrzytał zębami i kręcił się w łóżku, bo było mu niewygodnie – wspomina pani Wioletta, mama Bartka. – Chodziliśmy od lekarza do lekarza, robiliśmy mnóstwo badań, w tym USG i nikt nie wiedział, co jest przyczyną bólu i złego samopoczucia. Specjaliści podejrzewali, że to wina pasożytów. Odrobaczaliśmy go kilka razy, ale niestety nie pomogło.

Po jakimś czasie Bartek miał problemy z wypróżnianiem, co zaniepokoiło mamę. Wybrała się z synem do chirurga dziecięcego, ponieważ bała się, że może być to rak jelita grubego.

– Pani doktor wyśmiała mnie i twierdziła, że wymyślam, bo przecież wyniki Bartka są rewelacyjne. – wspomina pani Wioletta. – Bardzo to przeżywaliśmy, bo nie wiedzieliśmy co się z nim dzieje i jak możemy mu pomóc.

Chłopiec zamknął się w sobie. Nie chciał chodzić do przedszkola ani wychodzić na dwór i bawić się z kolegami. Nie czuł się dobrze, był zły i podenerwowany, a rodzice nie potrafili do niego dotrzeć. Lekarze podejrzewali, że ma depresję, więc skierowali go do psychologa, z nadzieją poznania przyczyny jego złego samopoczucia. Niedługo później mama Bartka zauważyła, że okolica kości ogonowej syna zrobiła się sina i spuchła. Kolejny raz udała się z nim do specjalisty, który twierdził, że to przez pocieranie i stałe dotykanie dolnej części kręgosłupa.

– Kilka dni po wizycie u lekarza, zaczął mieć poważne problemy z defekacją, więc zrobiliśmy badania, z których wyszło,  że nasz syn ma bakterię. – opowiada mama chłopca. – Pokazaliśmy wyniki pani doktor, która stwierdziła, że nie podoba jej się wygląd okolicy kości ogonowej i skierowała go szybko na USG.

Kilka dni przez umówionymi badaniami, pośladki Bartka bardzo mocno spuchły, więc zaniepokojeni rodzice zabrali go do szpitala, w którym zrobili mu prześwietlenie. Lekarze  uznali, że przyczyną dolegliwości są naczyniaki.Stan chłopca z dnia na dzień się pogarszał, więc mama i tata chłopca trafili do szpitala na chirurgię dziecięcą.

– Chirurg który go badał od razu wysłał Bartka na tomografię komputerową. Nie mógł się w ogóle wypróżniać, więc dostał cewnik. Krzyczał z bólu i płakał, a ja razem z nim – wspomina ze smutkiem pani Wioletta.

Wyniki tomografii były jednoznaczne – to guz germitalny w miednicy małej, był powodem bólu oraz przykrych dolegliwości. Guz był tak duży, że spowodował podniesienie się narządów do góry, co uniemożliwiło prawidłowe wypróżnianie. Informacja o nowotworze złośliwym spadła na rodzinę  Szpatowiczów jak grom z jasnego nieba.

– Z początku nie mogliśmy sobie z tym poradzić. Było bardzo ciężko  – mówi ze łzami w oczach mama chłopca – Lekarze powiedzieli, że operacja nie będzie należała do najłatwiejszych. Przed operacją Bartek miał robioną lewatywę, ale nie chciało nic schodzić. Wszystko się zatrzymało, więc zabrali go na CITO na operację. To już było ratowanie życia.

Jednakże guza nie dało się usunąć, ponieważ był tak duży, że dotykał inne narządy i jego wycięcie mogłoby skończyć się okaleczeniem chłopca. Lekarze przeprowadzili wyłonienie stomii, która miała stanowić alternatywną drogę odprowadzania na zewnątrz zbędnych substancji wydalanych z organizmu.

Bartek został skierowany do Przylądka Nadziei, gdzie od razu wykonali wszystkie potrzebne badania – okazało się, że na domiar złego, wystąpiły przerzuty na płuca i wątrobę. Lekarze zlecili chemioterapię.

– Po przyjeździe do Przylądka okazało się, że bioderka naszego synka bardzo spuchły. Tak bardzo go bolało, że nie pozwalał się dotykać. Płakał z bólu. – opowiada pani Wioleta gładząc Bartka po nodze – Przez 4 tygodnie dostawał morfinę, a na pleckach porobiły mu się rowki, aż do krwi. Smarowaliśmy go różnymi środkami na odleżyny.

Chłopiec nie chciał jeść i wpadł w większą depresję. Aby ją pokonać, lekarz przepisał mu środki antydepresyjne, po których zaczął się dużo lepiej czuć. Po jakimś czasie opuchlizna zaczęła stopniowo schodzić i poziom markerów znacząco się obniżył. Jednakże przy czwartym cyklu chemioterapii doszło do obrzęku mózgu. Na szczęście specjaliści szybko zareagowali i obrzęk zmniejszył się. W trakcie chemioterapii występowały liczne infekcje, więc chłopcu przepisywano antybiotykoterapię. Po piątej chemioterapii Bartek przeszedł badania obrazowe, które pokazały, że guz zmniejszył się na tyle, że można bezpiecznie go usunąć.

– Na stole operacyjnym okazało się, że guza nie ma. Lekarza twierdzili, że to chemia wszystko „wymiotła”. Jednakże zdecydowali się odwrócić Bartka na drugą stronę. Po rozcięciu okazało się, że w okolicy kości ogonowej znajdowały się ukryte pozostałości guza. – opowiada Pani Wioletta. – Usunęli te resztki i zapytali nas, czy zgadzamy się na wycięcie kości ogonowej, bo jak twierdzili, i tak nie jest do niczego potrzebna, a nie daj Boże coś się stanie i okaże się, że zostały tam resztki komórek nowotworowych.

Lekarze usunęli dziecku kość ogonową i tkanki dookoła. Po operacji, poziom markerów nowotworowych nie zmniejszył się. Wnikliwe badania, w tym rezonans magnetyczny pokazały, że w okolicach usuniętej kości ogonowej pojawił się nowy guz. Aby go pokonać, konieczna była wznowiona chemioterapia.

– Bartek pierwszą chemię na wznowie przeszedł bardzo ciężko. Nie chciał jeść, wymiotował i bardzo źle się czuł – opowiada pani Wioletta. – Drugi cykl dostał z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Udało nam się wyjść do domu, ale musieliśmy wrócić z uwagi na spadek płytek oraz gorączkę, która się pojawiła.

Chłopiec jest niezwykle uśmiechnięty i towarzyski. Jak tylko dobrze się czuje i nie jest osłabiony po chemioterapii, chętnie odwiedza salę doświadczeń, która znajduje się w Przylądku. Uwielbia samochody i  gry na xboksie. Zanim trafił do kliniki, całymi dniami bawił się klockami Lego.

– Mój syn jest bardzo dzielny i odważny – opowiada z uśmiechem mama chłopca. Na początku zastrzyków czy pobierania krwi bardzo się bał, a teraz żadna igła nie jest mu straszna. Przy  zakładaniu wenflonu już nawet nie płacze.  Z tyłu ma jeszcze ranę otwartą, która go boli, ale nie skarży się. Bardzo mu brakuje domu i przedszkola. Tęskni za siostrą i pieskami.

Chłopiec obecnie jest po trzech cyklach wznowionej chemioterapii. Czeka go jeszcze czwarta oraz autoprzeszczep.

– Mamy nadzieję, że po autoprzeszczepie wreszcie wrócimy do domu. – mówi mama chłopca. – Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę, że to koniec. Że moje dziecko jest już zdrowe.


Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław