Zaczęło się niewinnie. Od buzi skrzętnie wysmarowanej pastą do zębów. Dwuletni Franiu Skawina złapał tubkę i, gdy mama nie widziała, wymazał się pastą jak kremem. Zatarł oczka.
– Umyliśmy mu buzię i myśleliśmy, że zaraz będzie po kłopocie. Niestety, następnego dnia oczka spuchły, a Franiu stał się płaczliwy i marudny. Z dnia na dzień czuł się coraz gorzej - Opowiada pani Danuta, mama Frania.
Lekarka pierwszego kontaktu przypisała kiepskie samopoczucie zapaleniu ucha i przepisała odpowiednie lekarstwa. Niestety, te nie pomagały, a Franiu był w coraz gorszej formie. Oczka każdego dnia puchły, aż w końcu pojawiły się wokół nich ciemne sińce. Kolejna wizyta u lekarza w szpitalu, też nic nie dała. Tym razem mama usłyszała, że powinna robić okłady ze świetlika. Następnego dnia Franiu nie chciał już chodzić. Gdy pani Danuta zobaczyła, co się dzieje z jej synkiem, nie czekała ani chwili. Zadzwoniła po karetkę i po raz kolejny pojechała do najbliższego szpitala do Kłodzka. Tam zaaplikowali mu kroplówki, które jednak nie pomogły. Z godziny na godzinę stan Frania był coraz cięższy. Przestał zupełnie chodzić, sztywniał mu kark. Po konsultacji z neurologiem, błyskawicznie zapadła decyzja o tym, żeby chłopca przewieźć do specjalistycznego szpitala we Wrocławiu.
O 22.30 byli na miejscu. Po badaniu tomografem od razu trafił na oddział intensywnej terapii. Na szyi Frania pojawił się wielki guz, kolejne dwa wybrzuszenia przy wątrobie i na klatce piersiowej. Choroba postępowała na mamy oczach. Mimo tego lekarz nie chciał wieczorem powiedzieć, co się dzieje. Stwierdził, że z samego rana trzeba powtórzyć badanie, żeby potwierdzić wszystkie przypuszczenia.
– To były najdłuższe godziny w moim życiu. Czekaliśmy jak na wyrok i w żaden sposób nie mogliśmy go odroczyć – wspomina przez łzy mama Frania. – Rankiem lekarz zaprosił nas do gabinetu. Usieliśmy, a lekarz naprzeciwko nas. Długo się zbierał do tego, żeby się dobrać właściwe słowa, aż w końcu wydusił z siebie, że nasz synek ma nowotwór złośliwy, w czwartym, najgorszym stopniu zaawansowania. Z przerzutami do oczodołów, wątroby, płuc i opon mózgowych. Kazał nam od razu podpisać zgodę na podanie chemii ratującej życie. Ratującej życie! Kilka dni temu martwiłam się, że synek ma zapuchnięte oczka, a teraz słyszałam, że umiera! - Tłumaczy mama Franka.
Franiu pojechał do Przylądka Nadziei. I od razu zaczął intensywną chemioterapię. To były długie dni walki o życie. Po trzech tygodniach chłopczyk zaczął odzyskiwać siły. Guzy widocznie się zmniejszyły, a maluch nabrał ochoty do zabawy. Jego stan się ustabilizował, ale to nie był koniec, a dopiero początek prawdziwej walki z rakiem.
Następne tygodnie chemioterapii Franiu znosił nadzwyczaj dobrze. Nie wymiotował, miał mnóstwo energii i nie mógł wysiedzieć w łóżku.
– Jakby chciał nadrobić stracony czas – bez przerwy był w ruchu. Podpięty do worka z chemią, chciał biegać po korytarzu, więc cały czas krążyliśmy za nim razem z wielkim stojakiem. Ta jego siła dawała nam nadzieję, że jednak pokona raka - Opowiada pani Danuta, mama Frania.
Po standardowej chemioterapii, kolejny trudny etap leczenia – autoprzeszczep. Najpierw 7 dni megachemii – potężnej dawki chemioterapii, która miała zniszczyć resztki komórek nowotworowych. Po niej transplantacja szpiku. Nowe życie, ale okupione ogromnym cierpieniem. Franiu miał popalone śluzówki, przez trzy dni tylko leżał i nie otwierał oczu. Nie chciał jeść. Powolutku, po dwóch tygodniach zaczął odzyskiwać siły. Po miesiącu wyszedł ze szpitala.
Potem przeszedł radioterapię – 14 naświetlań w pełnej narkozie. I znów zaskoczył wszystkich. Zawsze ostrożny wobec obcych, w szpitalu, w którym był naświetlany, od razu zaufał jednej z lekarek.
– Na badania codziennie jeździliśmy karetką. Już w trakcie podróży pytał, czy będzie pani Agatka, a po przekroczeniu progu biegł od razu w jej ramiona. Dawał jej rączkę, spokojnie do mnie machał na pożegnanie i dawał się znieczulić - Wspomina mama Franka.
I w końcu przyszedł czas na przeciwciała. Terapię, która miała zniszczyć najmniejszy ślad po nowotworze. Usunąć komórki, które nie były widoczne w badaniach, a przyczajone mogły uderzyć w najmniej oczekiwanym momencie. Franiu pojechał na terapię do Krakowa. Był jednym z ostatnich dzieci, które dostały się do bezpłatnego programu podawania przeciwciał antyGD2 w Polsce. A pierwszy cykl terapii zniósł lepiej niż jakiekolwiek inne dziecko. Żadnych skutków ubocznych, złego samopoczucia. Jednak radość z postępów w walce z rakiem nie trwała długo. Przy trzecim, z pięciu zaplanowanych cykli przeciwciał, na powiece Frania pojawiła się fioletowa kreseczka. Coś, co przypominało małego siniaka.
– Lekarze mnie uspokajali, ale ja cały czas powtarzałam, że tak zaczęła się choroba. Całą sobą czułam, że dzieje się coś bardzo złego – opowiada pani Danuta. I choć bardzo chciała się mylić, miała rację. Poprosiła o kolejne, specjalistyczne badania. – Po nich lekarka weszła do nas do sali z rękami założonymi na krzyż. I wiedziałam już, że jest bardzo źle. Nie chciałam nawet słuchać tego, co ma do powiedzenia. Wybiegłam na korytarz i dopiero tam zaczęłam płakać - Wspomina mama Franka.
Tomograf pokazał, że rak wrócił. Po niemal równo roku leczenia usłyszeli słowo, którego bali się najbardziej – wznowa. Lekarze dali im cztery dni na powrót do domu, przepakowanie się i zebranie sił do nowej walki. Ale los i choroba nie podarowały nawet tyle.
Po dwóch dniach rak uderzył z ogromną siłą.
– Wieczorem podczas kąpieli wyczułam maleńką gulkę na główce. Jeszcze nie było jej widać – jedynie czuć pod palcami. Położyłam Frania spać, ale widziałam po nim, że źle się czuje. Był osowiały i bez sił. Po dwóch godzinach się obudził. Guz na główce miał już ponad 2,5 centymetra, a synek zwijał się z bólu - Opowiada pani Danuta.
Natychmiast pojechali do szpitala. Tym razem lekarze mieli przed sobą ogromne wyzwanie – musieli podać silną Franiu jest chory na raka. Potrzebuje pomocychemię, która rozprawi się z tak agresywnym nowotworem, ale i taką, która będzie bezpieczna dla maleńkiego chłopca wymęczonego roczną walką z chorobą. Rozważali różne opcje, a Franiu dostał na początek leki przeciwbólowe.
– Patrzyłam na swoje cierpiące dziecko i nie wierzyłam, że z tego wyjdzie. Zwijał się z bólu, a żadne leki nie przynosiły ulgi. Po takiej koszmarnej nocy zadzwoniłam do męża i kazałam mu przyjechać, bo bałam się, że nie zdąży się pożegnać z synkiem - Wspomina ze łzami w oczach pani Danuta.
Pomogła dopiero odpowiednio dobrana chemioterapia. Już po pierwszej strzykawce chemii, widoczne na jego ciałku guzy się zmniejszyły. Ból ustał, ale choroba wciąż jest aktywna. Lekarze cały czas szukają dla Frania sposobu ratunku. Nie wiadomo jeszcze, jaki przyjmą plan leczenia.
– Jest bardzo ciężko, bo wciąż żyjemy jak na bombie zegarowej. U Frania wszystko dzieje się tak dynamicznie. Rak pokazuje swoje najgroźniejsze oblicze, bo wraca w najmniej oczekiwanym momencie i błyskawicznie atakuje pozbawiając go sił, dziecięcej radości i chęci do życia - Opowiada ze łzami w oczach pani Danuta, mama Frania.
– Ale wciąż wierzymy, że uda nam się poskromić tego potwora. I że synek nawet nie będzie pamiętał tych długich miesięcy spędzanych w szpitalach.
Sprawmy, by Franiowi udało się pokonać raka raz na zawsze. Każdy z nas może pomóc temu maleńkiemu chłopcu, który od 1,5 roku walczy najgroźniejszym przeciwnikiem – neuroblastomą. Przed Franiem całe życie – nie pozwólmy, by teraz się skończyło.
Odszedł od nas uśmiechnięty i radosny Franio. Był ulubieńcem nas wszystkich. Ciekawy świata, wesoły. Stawiał czoła chorobie bardziej stanowczo, niż niejeden dorosły.
Franio, będzie nam Ciebie ? bardzo, bardzo brakować…
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław