Maja Blask z Zielonej Góry po pierwszym cyklu chemioterapii zapadła w śpiączkę. Przez 30 dni jej rodzice słyszeli: „Proszę się z nią pożegnać, spodziewamy się najgorszego”. Ale ona walczyła. Mama i tata każdego dnia wylewali morze łez, nie mogąc nawet dotknąć córeczki, która pozostawała w bardzo płytkim uśpieniu. Była na granicy życia i śmierci. Dzięki dobrym ludziom ocalała, jednak rak wciąż nie daje za wygraną.
W przypadku Mai białaczka nie dała żadnych objawów. Jej starszy brat Adaś miał agranulocytopenię autoimmunologiczną, dlatego dziewczynka od urodzenia co 3 miesiące jeździła na morfologię. Lekarze bali się, że także u niej wystąpi ta choroba.
– Podczas kontroli w marcu 2018 roku pani Martyna Blask, mama Mai, zauważyła, że wyniki zaczynają się stopniowo pogarszać. – Nasz hematolog powiedział, że to nie jest nic groźnego, ale ja czułam, że coś jest nie tak. Matki czują takie rzeczy. Poszłam z tym do pediatry, a ona powiedziała, że podejrzewa białaczkę – wspomina pani Martyna. – Skierowano nas do szpitala przed Wielkanocą. Hematolog powiedział: „Gdyby miała białaczkę, byłaby blada”. Spędziłyśmy 3 dni w szpitalu, zrobiono nam dwie morfologie, stwierdzono, że wszystko jest ok. Chociaż te wyniki były coraz słabsze.
Płytki, hemoglobina i granulocyty ciągle spadały. W maju mama zabrała córkę na konsultację do profesor Gorczyńskiej. Po wynikach rozmazu nie miała wątpliwości, że Maja musi pojechać na leczenie do Przylądka Nadziei. Diagnoza: białaczka szpikowa. Strasznie wredna w przypadku tak małych dzieci. Dziewczynka miała wtedy zaledwie 16 miesięcy. – Rodzina dziwnie się na mnie patrzyła, myśleli, że na siłę szukam dziecku choroby. Nie lubię siebie za te złe przeczucia, ale niestety zawsze okazują się prawdziwe – wspomina ze smutkiem mama.
Dzięki jej uporowi w porę zdiagnozowano Maję. Gdy trafiła do Przylądka miała 90 procent blastów we krwi! Natychmiast rozpoczęto podawanie chemioterapii. Po pierwszym cyklu u dziewczynki doszło do zakażenia trzema bakteriami i rotawirusem. Skończyło się sepsą. Miesiąc leżała w śpiączce na intensywnej terapii, bo nie działał szpik, ani układ pokarmowy. Płuca się zapadły. Układ krążenia utrzymywały leki.
– Wszyscy mówili, że to już koniec, żeby się z nią pożegnać. A my z mężem tak siedzieliśmy przy jej łóżeczku i zastanawialiśmy się, w co ją ubrać do trumny, co zrobimy z jej domowym łóżeczkiem… Nasze dziecko umierało, mając zaledwie 16 miesięcy… – wspomina rozedrganym głosem mama.
Nikt nie widział nadziei, bo według opinii lekarzy Maja miała 1 procent na przeżycie. Podjęto decyzję ostatniej szansy. Postanowiono przetoczyć masę granulocytarną.
– Anestezjolodzy nie chcieli się zgodzić, ale skoro miała umrzeć, to zaryzykowali, chociaż mocno próbowali nam to wybić z głowy. Ta masa często atakuje organy, jest traktowana jako ciało obce, więc jej podanie wiąże się z niebezpieczeństwem. Ale nie mieliśmy nic do stracenia – mówi pani Martyna.
Szukanie dawcy masy granulocytarnej było szalonym wyzwaniem. – W piątek powiedziano nam, że będą szukać dawców. Ale nie we Wrocławiu, bo już była 15:00, a oni nie mają odczynników. Tak się wściekłam, aż stłukłam sobie rękę! Bardzo walczyliśmy. Warszawa się zgodziła na przebadanie kilku osób, czy mają zgodność. Nasza przyjaciółka, nasz anioł, zgodziła się to koordynować tam na miejscu – opowiada mama żywo wspominając tamte chwile.
W pół godziny kobieta zorganizowała 17 potencjalnych dawców! Ludzie mieli na dojazd 45 minut, żeby dać się przebadać. Rzucali nawet swoje prace! Niestety, Warszawa zgodziła się na przebadanie tylko jednego dawcy. Przyjaciółka powiedziała, że nie wyjdzie z gabinetu dopóki nie przebadają wszystkich. Ubłagała tylko pozwolenie na dwóch dawców. Przyjechali prosto do Wrocławia.
– Okazało się, że pierwszy dawca, na którego zgodziła się Warszawa, się nie nadawał. Dopiero drugi pasował. W sobotę Mai przetoczono masę granulocytarną i tylko dzięki temu przeżyła. – Śmiejemy się, że Maja jest dowodem na to, że nie ma sytuacji bez wyjścia – wspomina z radością mama dziewczynki. – Niektórzy narzekają na zbyt ruchliwe dzieci. My, po miesiącu śpiączki cieszyliśmy się, że rusza chociaż nóżkami!
Jednak gdy Maja opuściła oddział intensywnej terapii lekarze stwierdzili u niej depresję. Mimo, że miała tylko półtora roku lekarze planowali jej podać antydepresanty. Bez przerwy płakała, nic jej nie cieszyło. Wyniki nie były zadowalające, ale lekiem na całe zło okazała się wizyta w domu.
– Nigdy nie zapomnę tego momentu jak wróciłyśmy do Zielonej Góry. Bałam się, że zapomniała jak wygląda brat, ponieważ tak rzadko się widywali. Wielkie było nasze zdziwienie i ogromna radość, bo jak tylko zobaczyła brata to aż jej smoczek wypadł z buzi! Tak szeroko się uśmiechnęła – wspomina mama.
Rozłąka z rodziną to największy ból zarówno dla mamy, jak i dla Mai. Planowała wyjść z córką ze szpitala, by zdążyć na 3. urodziny swojego synka. Jednak wiadomość o wznowie spadła jak grom z jasnego nieba… Mały Adaś też bardzo przeżywa tę sytuację.
– Byli z Mają bardzo zżyci. Tulili się, razem się bawili… Adaś był potem obrażony na Maję, że mu zabrała mamę. Rozchorowałam się na kilka dni i wróciłam do domu. Adaś mówił: „Mamo, ja bym chciał, żebyś była dłużej chora i nie wracała do Wrocławia”. Albo mówił, że on chce się rozchorować i położyć obok Mai w szpitalu. Serce się kraje, gdy matka słyszy coś takiego i czuje się bezsilna – mówi ze łzami w oczach pani Martyna.
Potem wszystko układało się idealnie. Maja miała całkowitą remisję, miała wrócić do domu, do taty, brata i babć, byłyśmy już spakowane… I wtedy okazało się, że jest wznowa. Musiałam rozpakować walizkę, a później pogodzić się z myślą, że zostaniemy w szpitalu na kolejne, długie miesiące…
– Okazało się, że Maja ma gen, który powoduje lekooporność. Lekarze postanowili podać córce MYLOTARG. Biologiczny lek, który miał nauczyć przeciwciała, żeby poddawały się chemii. To był lek ostatniej szansy, z którym wiąże się ogromne ryzyko powikłań – wspomina pani Martyna. – Po podaniu leku i podaniu pierwszej chemii lekarze zdecydowali się na przeszczep. Ale Maja jest wyjątkowa! Nie ma ani jednej osoby na świecie, która byłaby z nią zgodna i mogła zostać dawcą szpiku. Dawcą zostałam ja, przy zgodności zaledwie 5/10. To bardzo, bardzo mało.
Maja miała przeszczep w listopadzie. Początkowo wydawało się, że wszystko się udało. W grudniu, tuż przed świętami została nawet wypisana do domu. Ale już dwa dni później, w samą wigilię, musiała pilnie wracać. Miała ogromną gorączkę… Kolejny raz do domu wróciła w lutym, ale w marcu badania pokazały wznowę cytomegalii i wrócił graft. To oznacza, że organizm Mai odrzuca przeszczep! W międzyczasie okazało się, że za podawany jesienią mylotarg rodzice muszą zapłacić. Kwota jest ogromna – prawie 33 tysiące zł – a przed Mają jeszcze długa walka o powrót do zdrowia. Jednak, choć w życiu ma pod górkę, każdy na myśl o tym, że już raz pokonała śmierć, wierzy w szczęśliwy finał. Tak samo jak tata i brat, którzy ciągle czekają, aż rodzina będzie znów w komplecie…
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław