Sandra walczy od urodzenia. I nie ma w tym żadnej przenośni. Maleńka dziewczynka pojawiła się na świecie i od samego początku było wiadomo, że w jej ciałku dzieje się coś groźnego. Lekarzy zaniepokoiło to, że brzuszku, rączkach i nóżkach pojawiły się wybroczyny, a wszystkie narządy były powiększone. Nie wypuścili Sandry do domu – do czekających na nią taty i małego braciszka Marcela. Zlecili za to badania i już pierwsze wyniki przyniosły odpowiedź, której nie spodziewała się nie tylko mama, ale i oni sami. Sandra ma wrodzoną białaczkę – nowotwór krwi. Diagnoza padła na drugi dzień po jej urodzinach.
Nie było czasu do stracenia. Dziewczynka błyskawicznie trafiła do Przylądka Nadziei, a lekarze jeszcze w tym samym dniu przetoczyli jej krew i zaczęli leczenie sterydami. Tydzień później było wiadomo, że jedynie chemioterapia może uratować jej życie. Sandra miała 8 dni, gdy po raz pierwszy dostała chemię. Przez dwa tygodnie lekarze podawali jej lek, który miał zniszczyć raka. Agresywne leczenie odcisnęło głębokie piętno na jej malutkim, wymęczonym ciałku. Najpierw pojawił się potężny krwotok z przewodu pokarmowego. Przez całą noc i cały dzień sztab lekarzy i pielęgniarek walczył o jej kruche życie. Zażegnali kryzys.
Jakby tego było mało, kilka dni później życie dziewczynki znów zawisło na włosku. Sandra przestała się ruszać. Wszystko wydarzyło się w ciągu jednego dnia. Rano dziewczynka miała kontrolną punkcję szpiku. Potem spała po znieczuleniu i dopiero wieczorem mama zauważyła, że Sandra nie rusza rączkami.
– Opadały jej bezwładnie, a nóżkami ledwo ruszała. Błyskawicznie została przebadana na tomografie komputerowym, ale obraz nic nie pokazał – opowiada mama dziewczynki, pani Aleksandra Pasoń. – Nie wyobrażałam sobie, że może nam się przytrafić coś jeszcze gorszego.
Niestety, po niemal dwóch tygodniach porażenie zaczęło postępować. Każdego dnia dziewczynka miała coraz więcej problemów z oddychaniem. Lekarze powiedzieli, że Sandra może w każdej chwili odejść, bo może nie przeżyć zaintubowania. Wezwali rodziców dziewczynki i powiedzieli, że trzeba przygotować się na najgorsze. Że trzeba się pożegnać.– Sandra miała jednak tyle woli życia, że zaskoczyła wszystkich. Przeżyła zabieg, i gdy miała 1,5 miesiąca, została podłączona do respiratora. Maszyna musiała oddychać za nią – wspomina mama dziewczynki.
Sandra zaczęła zupełnie inną bitwę o życie. Trafiła na oddział intensywnej terapii. Trzeba było przerwać chemioterapię i leczenie nowotworu, żeby ratować jej oddech i życie. Lekarze każdego dnia walczyli o dziewczynkę, ale najtrudniejsze było dla nich to, że nie wiedzieli, z jakim przeciwnikiem przyszło im się zmierzyć. Nie było wiadomo, dlaczego Sandra się nie rusza. Zaczęła się karuzela badań. W tym te najtrudniejsze – mające pokazać, czy dziewczynka nie cierpi na jakąś nieodwracalną wadę genetyczną.
Do dziś nikt nie wie, co spowodowało taki stan dziewczynki. Dni przechodziły w tygodnie, a Sandra cały czas się nie ruszała. Na początku była zaintubowana, ale musiała przejść zabieg tracheotomii, podczas którego lekarze zrobili jej otwór w szyi, przez który wprowadzili rurkę, dzięki której respirator mógł za nią oddychać.
– Już wcześniej przyzwyczaiłam się do widoku mojej maleńkiej córeczki podłączonej do dziesiątek kabelków i przewodów. Ale ta rurka podłączona bezpośrednio do tchawicy sprawiła, że ugięły się pode mną nogi. Dzięki niej Sandrusia żyła, ale przez nią nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku – opowiada ze łzami w oczach pani Ola. – Patrzyłam na jej buzię, gdy płakała, na łzy lecące po jej policzku, na grymas bólu, a w pokoju było cicho jak makiem zasiał. Sandra płakała bezgłośnie. A mi kroiło się serce z bezsilności.
I tak, jak nikt nie wie, czemu Sandra przestała się ruszać, tak nikt też nie rozumie, dlaczego w końcu udało jej się z tego wyjść. Po niespełna dwóch miesiącach pobytu na oddziale intensywnej terapii, dziewczynka poruszyła rączką.– To było 14 stycznia. Połaskotałam ją po dłoni i coś drgnęło. Od razu nagrałam wszystko telefonem, żeby mieć dowód. Jak na skrzydłach pobiegłam do lekarzy i pielęgniarek, żeby im to pokazać – opowiada mama.
Bała się, że usłyszy, że to tylko mimowolne odruchy. Ale wszyscy zgodnie przyznali, że coś się zmienia na lepsze.
Od tego dnia Sandra zaczęła robić postępy. Na tyle szybko, że po kilkunastu dniach można ją było odłączyć od respiratora. Dziewczynka zaczęła sama oddychać. Ale jej mama nie mogła jeszcze odetchnąć z ulgą. Bo im lepsza była kondycja Sandry, tym bliższa stawała się konieczność powrotu do chemioterapii.
– Stało się coś niezwykłego – gdy Sandra leżała pod respiratorem, rak odpuścił. Jakby chciał dać jej czas na stoczenie jednej walki. Choroba trwała w uśpieniu. Jednak, gdy córka zaczęła sama oddychać i się ruszać, zaatakowała ponownie – opowiada mama.
Nowotwór jednak wrócił, a z nim Sandra na pole kolejnej bitwy. Z intensywnej terapii znów trafiła do Przylądka Nadziei, gdzie cały sztab ludzi walczy o jej maleńkie życie. Sandra rozpoczęła kolejny cykl chemioterapii. Dziś ma 5 miesięcy, a kartę chorobową zapisaną gęściej niż niejeden dorosły. Walczy, ale przy tej heroicznej walce potrzebuje pomocy. Przed nią jeszcze długie leczenie.
11 listopada 2017 roku Sandra przeszła przeszczep szpiku. Zabieg się udał. 25 stycznia 2018 roku cała rodzina po raz pierwszy pojechała w komplecie do domu.
Po nieco ponad roku mała Sandra wraca do nas kolejny raz. Rak nie odpuszcza i próbuje zaatakować ponownie. Raz jeszcze trzeba mu pokazać, gdzie jego miejsce. Sandra szykuje się na podawanie leku Blincyto, który ma nie dopuścić do wznowy i wygonić raka raz na zawsze. Lek jest nierefundowany i bardzo drogi. Dla Sandry potrzeba 10 ampułek, dlatego organizujemy pilną zbiórkę środków i prosimy wszystkich dobrych ludzi o pomoc.
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław