Wojtuś Twardochleb nie ma jeszcze półtora roku, a szpital zna lepiej niż swój dom. I wszyscy w szpitalu znają też doskonale Wojtka. Śmieją się, że po korytarzu drepcze Mały Budda. Wiecznie zadowolony. Łagodny i zawsze spokojny. Taki Wojtuś, do którego oko puszczają pielęgniarki, a i lekarzy coś kusi, żeby połaskotać go pod bródką. Bo Wojtuś swoją nadzwyczajną pogodą ducha zjednuje sobie wszystkich wokół. Dziś chłopczyk powoli wraca do zdrowia, ale patrząc na niego, nikt by nie przypuszczał, że przeszedł więcej niż niejeden dorosły.
Wszystko zaczęło się, gdy rodzice postanowili, że wyprowadzają się z Wrocławia i wracają do rodzinnego Dzierżoniowa. Do babć i dziadków, dla których maleńki Wojtuś był pierwszym i jedynym wnuczkiem. Rodzice postawili wszystko na jedną kartę, spakowali całe życie i przenieśli się bliżej rodziny. Nie wiedzieli wtedy jeszcze, że może tą decyzją uratowali życie ukochanemu synkowi.
– Gdy przeprowadziliśmy, uznałam, że warto zapoznać się z nową lekarką i przychodnią, do której będziemy teraz chodzić z Wojtusiem. Nie działo się nic groźnego. Ot, standardowa wizyta. Pediatrę od razu zaniepokoiło to, że synek był blady. Zleciła badania – wspomina mama chłopca, Ola Twardochleb.
Już pierwsza morfologia pokazała, że dzieje się coś złego. Bardzo niska hemoglobina – 7,7 i błyskawiczna decyzja o tym, że Wojtuś musi trafić do szpitala. Najpierw był to zwykły powiatowy szpital w Świdnicy. Tam przez dwa tygodnie lekarze próbowali ustalić, co dolega chłopcu. Podejrzewali zapalenie pęcherza. Kolejną morfologię zrobili po tygodniu. I wtedy okazało się, że hemoglobina spadła do krytycznego poziomu 5,1. Życie Wojtka zawisło na włosku.
– W Świdnicy nic nam nawet nie powiedzieli, nawet nie zająknęli się o tak dramatycznych wynikach. Po prostu wsadzili nas do karetki i wysłali prosto do Przylądka Nadziei – opowiada ze łzami w oczach pani Ola.
Gdy przyjechali do wrocławskiej kliniki ruszyła lawina badań. Specjaliści błyskawicznie domyślili się, co może dolegać chłopcu, a badania potwierdziły ich przypuszczenia. U małego Wojtka zdiagnozowali Zespół Blackfana-Diamonda, czyli wrodzoną niedokrwistość. Choroba polega na tym, że szpik nie produkuje czerwonych krwinek. Jedyną szansą na przeżycie chłopca było ciągłe przetaczanie krwi. Co miesiąc, ale i czasem częściej musiał stawiać się z mamą do szpitala.– W pewnym momencie straciłam nawet rachubę, ile było tych przetoczeń krwi. 14? Może 16? – wspomina mama.
Jednak przetaczanie krwi dawało szansę na życie, ale nie było sposobem na wyleczenie chłopca. Tu w grę wchodziło długotrwałe i bardzo inwazyjne leczenie sterydami, albo przeszczep szpiku. Lekarze wybrali tą drugą metodę. Zaczęło się poszukiwanie dawcy szpiku. Na szczęście okazało się, że dla Wojtusia znalazł się genetyczny bliźniak, który oddał mu szpik i tym samym uratował życie.– Nie wiemy, kim jest człowiek, który uratował naszego synka. Wiemy jedynie, że pochodzi z Dusseldorfu i że przeszedł operację nosa – śmieje się pani Ola.
Skąd wiedzą o operacji dawcy? A stąd, że przeszczep miał być już w grudniu, ale właśnie wtedy nasz dawca miał zaplanowaną operację nosa. – Chciał oczywiście zrezygnować z zabiegu, ale lekarze powiedzieli, że Wojtuś może poczekać do stycznia. Więc nie pokrzyżowaliśmy mu planów – uśmiecha się pani Ola.
Przygotowania do transplantacji były wyczerpujące, bo trzeba było zniszczyć stary szpik, żeby wprowadzić komórki od dawcy z Niemiec. Całkowicie pozbawiony odporności chłopiec został zamknięty w izolatce. Przeszczep odbył się na początku stycznia. Przez wiele tygodni rodzice zmieniali się w opiece nad synkiem. Dziś najgorsze jest już za nimi.
– Lekarze mówią, że szpik pracuje na medal. Produkuje czerwone krwinki i Wojtek wraca do zdrowia – opowiada z radością mama.
Wojtuś ma już za sobą najcięższą walkę. Walkę o swoje życie. Ale teraz, przez najbliższe dwa lata będzie wymagał jeszcze bardzo częstych i skrupulatnych wizyt w Przylądku Nadziei. Dokładne badania mają kontrolować, czy nowy szpik pracuje i czy nie ma żadnych powikłań.
– Ale teraz to już jesteśmy dobrej myśli. Wierzymy, że wszystko to, co najtrudniejsze jest już za nami. Teraz w końcu Wojtuś będzie miał czas żeby nacieszyć się babciami, a babcie nim – śmieje się mama Wojtusia. – Dawca szpiku podarował nam najpiękniejszy prezent, jaki mogli byśmy sobie wymarzyć. Zdrowie dla naszego synka!
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław