Rodzice Filipka niemal od dnia jego narodzin żyją na beczce prochu. Jest w niej strach, niepewność i świadomość tego, jak ciężko chory jest chłopczyk. Ale mama i tata wierzą, że, na przekór wszystkiemu, ich synek będzie żył. Z ich rąk próbuje go wyrwać neuroblastoma – jeden z najbardziej złośliwych dziecięcych nowotworów.
Pani Kamila z ogromną niecierpliwością czekała na narodziny pierwszego dziecka. Dla maleńkiego Filipka przygotowała pięknie urządzony pokoik i stertę ślicznych dziecięcych ciuszków. I w końcu 1 maja 2016 roku urodził się maleńki chłopczyk, który dla mamy i taty stał się całym światem. Niestety, to idealne, wyśnione życie runęło w gruzach bardzo szybko. Już na trzeci dzień rodzice usłyszeli straszliwą diagnozę. Cios był tym silniejszy, że nikt się go nie spodziewał. To było rutynowe, przesiewowe USG brzuszka. Szpital dostał pieniądze, żeby badać dzieci. A rodzice cieszyli się, bo chcieli mieć pewność, że z ich wyczekanym maleństwem jest wszystko w porządku. Tymczasem słowa, które usłyszeli podczas USG, zabrzmiały jak wyrok śmierci.
– Lekarka, która wykonywała badanie powiedziała bez skrupułów: „Pani syn ma nowotwór”. Stwierdziła tak, pomimo tego, że informacja nie była potwierdzona na 100 procent – wspomina mama Filipka, pani Kamila Banaś. – To był cios prosto w serce. Płacz. Ból. Nie wierzyliśmy w to co się w ogóle wokół nas dzieje.
Kilka dni później nie było już wątpliwości. Filipek miał w brzuszku guza. To była neuroblastoma, czyli rak, który zabija połowę cierpiących na niego dzieci.
Rak rośnie
Filipek trafił do Przylądka Nadziei, kliniki onkologii dziecięcej. Mama bezradnie przyglądała się cierpiącym dzieciom i ich zmartwionym rodzicom, którzy każdego dnia walczyli o uśmiech dla swoich maluchów. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że niedługo i ona stanie do walki o życie swojego synka.
– Nawet przez sekundę nie pomyśleliśmy, że nasze wspólne życie zacznie się w tak dramatyczny sposób. To było, jak koszmar – opowiada pani Kamila.
Niestety, kiedy rodzice Filipka żyli nadzieją, że obudzą się z tego okropnego snu, okazało się, że guz w ciałku ich maleństwa powiększył się z 2 do 6 cm. Rósł w błyskawicznym tempie, które zaskoczyło nawet lekarzy. Specjaliści zdecydowali, że nie można czekać. Filipek trafił w ręce chirurgów.
– Podczas operacji nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca. Jak sparaliżowani czekaliśmy pod drzwiami, błagając w myślach, żeby wszystko było w porządku. Nie potrafię nawet opisać słowami, jak bardzo baliśmy się o życie naszego synka – opowiada ze łzami w oczach mama Filipka.
Po dwóch godzinach płaczu i niepewności lekarz oznajmił im, że guz został wycięty. Filipek trafił na oddział intensywnej terapii. Leżał tam podpięty do wielu urządzeń, które monitorowały jego stan. Rodzice mogli być przy nim tylko w ciągu dnia. W nocy chłopczyk zostawał sam.
– To były trzy przerażające noce. Do tej pory mam w uszach pisk maszyn, które sprawdzały jego stan. Przy życiu trzymała nas tylko myśl, że operacja i pobyt na OIOMie zakończy tę straszliwą historię – opowiada mama.
Rodzice z całych sił wierzyli, że Filipek szybko pokona chorobę. Szczegółowe badania pokazywały, że po operacji miał małe zmiany na wątrobie, ale lekarze uznali, że mogą się one wycofać. Wtedy rodzice cieszyli się, że ich synek uniknął chemioterapii. Nie mogli wiedzieć, że czeka na nich kolejny, jeszcze silniejszy cios.
Fighter Filipek
– Wybraliśmy się tam z nadzieją na poprawę, a wyjechaliśmy z miażdżącą informacją. Przerzuty do kości piszczelowych i czaszki. Patrzyliśmy na naszego uśmiechniętego synka i nie mogliśmy uwierzyć, że jest tak ciężko chory – opowiada mama. – Naprawdę wciąż wierzyliśmy, że to jakaś tragiczna pomyłka.
Lekarze zdecydowali, że Filip natychmiast musi zacząć chemioterapię. Cios prosto w serce, bo okazało się, że pierwsze wspólne Boże Narodzenie mieli spędzić w szpitalu. Ostatecznie przez zapalenie gardła, chemia została przesunięta i rodzina mogła być w komplecie w domu. Ale to były najsmutniejsze święta, jakie można sobie wyobrazić. Podszyte strachem i niepewnością. W głowach rodziców galopowało tysiące pytań. I tak mało odpowiedzi.– Nie mieliśmy pojęcia, jak będzie to wszystko wyglądać. Na co się przygotować? Jak na chemię zareaguje organizm naszego dziecka? – wylicza pani Kamila.
Bez względu na ich strach, leczenie musiało się rozpocząć. Mama bezradnie patrzyła, jak w maleńkie ciałko jej synka płyną kolejne worki chemii. Chemii, która miała zniszczyć raka, ale i siała spustoszenie w organizmie Filipka. Pierwsze dwa cykle chłopczyk zniósł bez większych skutków ubocznych. Niestety, po trzecim zaczęły się bardzo poważne problemy. Filipek nie chciał nic jeść, ani pić. Okazało się, że chemia spaliła mu śluzówki w przełyku. Chłopczyk bez przerwy płakał z bólu, więc lekarze wdrożyli silne leki przeciwbólowe. Przyniosły ulgę, ale sprawiły też, że przez tydzień Filipek był zupełnie bez formy, leżał niemal nieprzytomny, bez sił na zabawę.
Rak nie daje za wygraną
Gdy tylko poczuł się lepiej i wyniki krwi się poprawiły, lekarze musieli mu podać kolejną chemię. Protokół leczenia jest bezlitosny, bo i choroba jest przebiegła i tylko czeka na moment, żeby uderzyć. Odwlekanie leczenia jest jak zaproszenie do tego, by rak rozgościł się na dobre.
– Przy następnej chemii wszystko zaczęło się od nowa. Ale teraz ze zdwojoną siłą, bo do poparzonego przełyku doszło zapalnie płuc. I znowu był ból, płacz, cierpienie. Niepewność i setki razy zadawane pytanie: „dlaczego” – opowiada mama chłopczyka. – Ale wciąż staraliśmy się być silni i chcieliśmy walczyć dla naszego synka. Wierzyliśmy, że to kolejny krok do zduszenia tego paskudztwa.
Rodzice z całych sił wspierali swojego Filipka w ogromnym cierpieniu, ale i zaciskali kciuki. Zaklinali w myślach wynik badań, które miały pokazać, czy terapia, którą ich synek tak ciężko przechodzi, przynosi efekty. Niestety kolejna kontrola pokazała, że rak nic sobie nie robi z litrów chemii, którą próbują go zabić lekarze. Specjaliści zdecydowali się wyciągnąć jeszcze cięższe działa. Zmienili leki, wdrożyli jeszcze cięższą chemioterapię. Filipek leżał cały czas w szpitalu, walcząc z kolejnymi infekcjami i w końcu z zapaleniem płuc. Co rusz miał przetaczaną krew. I znowu scyntygrafia, czyli badanie, które miało pokazać, czy terapia działa. Niestety. I tym razem ogromne rozczarowanie, bo chemia nie przyniosła żadnych rezultatów. Lekarze powoli wyczerpywali możliwości leczenia.
Cena za życie
W końcu lekarze postanowili sprawdzić raz jeszcze, czy dobrze wiedzą, z jakim wrogiem walczą. W lipcu tego roku Filipek przeszedł biopsję zmian w wątrobie. Lekarze musieli naciąć jego brzuszek na 9 centymetrów. Biopsja potwierdziła, że Filipek walczy z neuroblastomą. Tym razem lekarze zdecydowali się na najostrzejsze rozwiązania. Leki, które podaje się przy progresji i wznowie choroby.
– Przeszywający strach nie opuszczał nas nawet na chwilę. Cały czas staraliśmy się żyć myślą, że w końcu coś się poprawi, coś ruszy do przodu w walce z chorobą – opowiada ze łzami w oczach mama Filipka. Niestety. Nawet taka chemioterapia nie zadziałała.
Dwa tygodnie temu, kolejna scyntygrafia pokazała, że nie ma żadnej poprawy. Jedyną szansą jest dla Filipka teraz leczenie w niemieckiej klinice w Greifswaldzie. Chłopczyk został wstępnie zakwalifikowany do terapii, ale klinika oprócz zaproszenia wysłała również kosztorys. Pół roku leczenia Filipka kosztuje aż 400 tysięcy EURO. To blisko 1,7 mln złotych. Kwota, która jest po prostu nieosiągalna.– Ten kosztorys powalił nas na kolana, dlatego musimy prosić o pomoc ludzi o wielkich sercach. Bez nich nie damy rady zawalczyć o życie Filipka. W Polsce kończą się możliwości leczenia, a my poruszymy niebo i ziemię, żeby synek był z nami – płacze mama Filipka.
Pomóż dzieciom chorym na raka
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław
- Płatności za pomocą: PayU, PayPal, Blik, kartą, przelewy online i tradycyjne
- Przekazanie 1% podatku – KRS 0000086210