Trenował ju-jitsu, biegał po lesie. Zawsze był zdrowy. Do dnia, w którym jego mama od lekarki pierwszego kontaktu usłyszała, że synek ma albo anemię, albo białaczkę i od razu musi jechać do szpitala. Sytuacja była bardzo poważna, bo to ciężka diagnoza padła przed jakimikolwiek badaniami. Pani doktor wystarczyło spojrzenie na buzię chłopca.
Wojtek Gałka źle się poczuł podczas ostatnich Świąt Bożego Narodzenia. Złapał lekkie przeziębienie, ale nie mógł się z niego wykurować. Mijały kolejne dni, a on dalej chodził rozbity. Czuł osłabienie i było mu zimno. W salonie jego domu stoi piecyk – koza. Wojtuś cały czas siedział przy niej otulony w koc. W końcu po świętach mama pojechała z nim do przychodni. Już po kilku minutach po wejściu do gabinetu, ich życie wywróciło się do góry nogami
– Doświadczona lekarka tylko spojrzała na Wojtka i bez żadnych badań powiedziała, że on ma albo anemię, albo białaczkę. Wypisała skierowanie do szpitala. Żona wróciła zapłakana do domu, ale jeszcze wtedy uspokajałem ją i tłumaczyłem, że lekarka pewnie się pomyliła i niepotrzebnie ją nastraszyła
Pan Andrzej Gałka, wspomina tato Wojtusia, strażak ze szprotawskiej jednostki ratowniczo – gaśniczej.
Na sygnale do Wrocławia
– Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, co to za klinika. Wojtuś jechał karetką, a ja za nimi naszym samochodem. Nie wiedziałem nawet dokąd jadę
Wspomina pan Andrzej.
Dopiero tutaj, przy przyjęciu, po pierwszych rozmowach z lekarzami, usłyszeli o podejrzeniu – o białaczce limfoblastycznej. Biopsja potwierdziła te przypuszczenia. Błyskawicznie zaczęła się walka z rakiem.
– Wojtuś dostał chemię i sterydy. I od początku był bardzo dzielny. Tracił koncentrację i smak, wiedział, że za chwilę nie będzie miał włosów. Ale do wszystkiego podszedł wyjątkowo dorośle. Wiedział, że musi się zmierzyć z groźną chorobą i że cała rodzina pomoże mu w tej walce
Opowiada tato.
Grupa wysokiego ryzyka
Dalsze leczenie zależało od tego, jak podziała chemia. Po dwóch tygodniach przyszedł czas na pierwsze badania, które miały pokazać, jak skuteczna jest terapia. Niestety – komórek nowotworowych było w szpiku Wojtka więcej niż przewiduje norma. To sprawiło, że został zakwalifikowany do grupy wysokiego ryzyka. Lekarze musieli wdrożyć intensywniejsze leczenie. Jeszcze nie podjęli decyzji, czy Wojtek będzie potrzebował przeszczepu szpiku, ale poszukiwania potencjalnego dawcy już ruszyły. Po to, by w razie decyzji o transplantacji, wykonać ją jak najszybciej. W pierwszej kolejności została przebadana cała rodzina – rodzice, brat i maleńka siostrzyczka. Niestety – okazało się, że nikt z rodziny nie może oddać Wojtusiowi swojego szpiku. W następnej kolejności lekarze przeszukali światowe bazy dawców. Udało im się wytypować kilka potencjalnych osób, które mogą uratować życie chłopca.
Rodzina zawsze razem
Na razie odkładają myśl o przeszczepie i wierzą, że chemioterapia okaże się skuteczna. Cała rodzina bardzo mocno się wspiera. Rodzice ustalili dyżury w klinice przy Wojtku i na zmianę są przy nim. W domu zostało rodzeństwo Wojtusia – 3-letnia Emilka i 13-letni Grześ. Ich życie też stanęło na głowie. Mała Emilka buntuje się, gdy mama sama jeździ do kliniki, więc często jej towarzyszy. Przyjeżdża do Przylądka i tu, razem z Wojtusiem, bierze udział we wszystkich zajęciach i atrakcjach dla dzieci. Swoim uśmiechem i niezwykłą otwartością zjednuje sobie wszystkich wokół. W klinice czuje się swobodnie i jest niezwykle grzeczna. Jakby czuła, że sytuacja tego wymaga. Często jej obecność jest dla Wojtusia jak lek na złe samopoczucie. Tak było, gdy przez dwa tygodnie Wojtuś bardzo ciężko znosił chemię. Leki sprawiły, że miał duże problemy z jelitami. Spadły wyniki krwi, pogorszyły się próby wątrobowe. Lekarze musieli wstrzymać chemioterapię, żeby chłopiec mógł się zregenerować i znów zacząć walkę. Wojtuś dzień po dniu zaczął odzyskiwać siły i na pewno pomogła mu w tym mała Emilka, która towarzyszyła mu w tym czasie w klinice.
– A starszy syn sam nawet przyjechał pociągiem do Wojtka i opiekował się nim przez kilka dni w klinice. On jest taki samodzielny i dorosły, że wiedzieliśmy, że sobie poradzi, ale takie momenty najlepiej pokazują, jak dojrzałe mamy dzieci
Opowiada tato Wojtusia.
Wszyscy razem starają się na nowo zorganizować sobie codzienność. Wojtuś od prawie czterech miesięcy nie był w domu i czasem nawet mówi, że już chyba zapomniał, jak ten dom wygląda. Ale cała rodzina chce mu stworzyć jego namiastkę i w klinice. Tak było, gdy przyszły Święta Wielkanocne i nie było szansy na to, by Wojtuś wyszedł na przepustkę.
Całą naszą piątką spędziliśmy święta razem. I to było najważniejsze – bo przecież nie liczy się „gdzie”, tylko „z kim”. Mnóstwo osób pomogło nam w przygotowaniach kulinarnych i dzięki temu spędziliśmy rodzinne święta, ale w trochę innym otoczeniu – opowiada pani Patrycja, mama Wojtka. – I to był naprawdę magiczny i ciepły czas - Dodaje mama.
Dojrzały ponad wiek
Taka siła, którą Wojtuś czerpie od najbliższych sprawia, że jest w tej chorobie bardzo dorosły. Zdążył sobie wszystko poukładać w głowie. Jego słowa rozbrajają i pokazują, jak szybko uczy się szpitalnej rzeczywistości. Ostatnio, gdy lekarka zmieniła mu leki, Wojtek bez żadnego skrępowania zapytał, czy widziała, jak wyglądają tabletki, które teraz ma brać. Przyznała, że nie, ale dodała, że najważniejsze że wie, jak one działają. Wojtuś zwiesił ramiona i powiedział, że to jednak on musi je łykać i z jego punktu widzenia wielkość i wygląd mają ogromne znaczenie.
Żartuje i śmiechem rozbraja trudne dla siebie sytuacje. Ale też bardzo dużo widzi i czuje. A jego przenikliwość budzi zdumienie. Są bowiem takie słowa, które nam, dorosłym więzną w gardle, a dzieci potrafią je wypowiedzieć z niezwykłą prostotą. Są słowa, których piękniej nie można ułożyć, a które najcelniej trafiają prosto w serca. Właśnie taki list ze szpitala napisał Wojtuś. To list, który jest najpiękniejszym dowodem tego, jak szybko dojrzewają dzieci chore na raka. Chłopczyk pisze w nim o tym, że jest słaby, ale wierzy, że uda mu się pokonać chorobę i nigdy więcej nie wracać do szpitala. Ale mówi też o tym, że życzy i innym ludziom, żeby nie stracili tego, co w życiu najważniejsze i dostali to, czego potrzebują. List został zawieziony do Ziemi Świętej.
Swój dopisek zrobiła też mama Wojtka. Napisała, że każda choroba zabiera siły i wiarę i właśnie ich życzyła wszystkim, którzy stanęli przed ogromnym życiowym wyzwaniem. Życzyła też wsparcia, bo jak wszyscy rodzice dzieci zmagających się z rakiem wie, jak jest ono ważne.
– Syn może liczyć na pomoc moich kolegów z pracy i komendanta, a także swoich znajomych ze szkoły, którzy na przykład zrzucili się na telefon dla niego, aby miał z nimi kontakt. To miłe gesty, które mocno go podtrzymują na duchu - Opowiada pan Andrzej.
Maratony zumby, świąteczne prezenty, odwiedziny. To wszystko dla małego chłopca, który swoim urokiem czaruje wszystkich wokół. Uśmiecha się i sprawia wrażenie, jakby nie było przed nim przeszkód nie do pokonania.
– Synek od kilku lat udziela się w szprotawskiej sekcji sportów walki. Wygrał kilka turniejów ju-jitsu. Ma kilka medali, zdobył żółty pas. Wierzę, że wygra również z rakiem - Dodaje tato Wojtka.
Pomóż dzieciom chorym na raka
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową” Ślężna 114s/1, 53-111 Wrocław
- Płatności za pomocą: PayU, PayPal, Blik, kartą, przelewy online i tradycyjne
- Przekazanie 1% podatku – KRS 0000086210